Macek i sentymenty
Blog: 9 Lipca

Macek i sentymenty. Alpina – szalone miasto. 9 Lipca (9)

Macek i sentymenty. Alpina  szalone miasto. 9 Lipca (9)

Macek i sentymenty

W dzieciństwie największym moim przyjacielem był Macek (Macedoniusz), mój o rok starszy kuzyn, syn wujka Marka. Wszyscy nazywali go Pączkiem, bo był okrąglutki. Od przedszkola spędzaliśmy dużo czasu razem. To z jego powodu poszedłem o dwa lata wcześniej do szkoły. Początkowo był pomysł, żeby on zaczął od siedmiu a ja od sześciu lat, tak, abyśmy byli razem. Ale gdy wujek z ciocią postanowili posłać go nieco wcześniej, ja też chciałem iść do szkoły razem z nim. Tym bardziej, że byłem genialnym dzieckiem, jak o mnie mówili.

Moi rodzice nie traktowali poważnie tej mojej zachcianki, ale ja się uparłem. Nie rozumiałem, dlaczego Pączek może chodzić do szkoły, a ja nie. Przyjęli mnie na próbę, ale że w grę wchodziły spore pieniądze, więc nie oponowali specjalnie.

Macek i sentymenty

Siedzieliśmy razem w ławce i wszędzie razem chodziliśmy, często trzymając się za ręce. Kiedyś, jedna z nauczycielek zapytała:

– Chłopcy, a dlaczego tak się trzymacie cały czas za ręce? – Pączek natychmiast odpowiedział:

– Ja się opiekuję Majkiem, bo on jest mały.

Było trochę śmiechu, bo wprawdzie był starszy o rok, ale wzrostem byliśmy prawie równi.

Dzieci Wagnerów uczęszczały do prywatnej elitarnej szkoły, a wcześniej do podobnego przedszkola. Nie miałem zatem okazji bawić się z dziećmi z publicznych placówek wychowawczo – oświatowych.

Publiczny plac zabaw

Gdy pierwszy raz zobaczyłem publiczny plac zabaw, ogromnie mi się tam spodobało. Było dużo dzieci, gwar i hałas i natychmiast poznałem dużo kolegów. Między innymi Nata. Był starszy ode mnie o dwa lata i wykazywał jakiś instynkt opiekuńczy. A może dlatego, że Benia poczęstowała go batonikiem. Kilkakrotnie ochronił mnie przed upadkiem, co spodobało się Beni.

Byłem zauroczony nowym towarzystwem i tyle o tym opowiadałem w domu, aż zainteresowała się mama. I oczywiście zakazała Beni mnie tam zabierać. Ale tak intensywnie się tego domagałem, że musiał interweniować tata i sprawy ułożyły się po mojej myśli.

– A co ci się tam tak bardzo podoba? – dopytywał.

– Mam tam dużo kolegów i wszystko jest tam takie fajne. Ale mają trochę takie brzydkie.

– No to jest tam ładnie czy brzydko?

– Tam jest bardzo ładnie, ale huśtawka taka urwana…

– Co takiego? – tata się zaniepokoił.

Macek i sentymenty

Wkrótce zabrał mnie i Pączka na ten plac zabaw. Gdy zobaczył w jakim stanie jest sprzęt do zabaw, a niektóre konstrukcje groziły zawaleniem, postanowił coś z tym zrobić. Zaprojektował cały ten plac zabaw (choć to nie była jego domena) i zafundował wyposażenie z fundacji Wagnerów.

Odbyło się uroczyste otwarcie, okoliczni mieszkańcy przybyli tłumnie z dziećmi, nawet jacyś osiedlowi radni się tam znaleźli. Zrobili przy okazji festyn i wszyscy byli zadowoleni: dzieci i starsi, a ja czułem się dumny z mojego ojca. Powtarzałem:

– To mój tatuś to zrobił. To mój tatuś to wszystko zbudował.

Bardzo lubiłem się tam bawić, jakbym uważał ten plac zabaw za mój prywatny; niekiedy z Pączkiem nas tam zabierali. Z czasem trwale zaprzyjaźniliśmy się z Natanem. Wkrótce poznałem jego rodzeństwo i rodziców.

W pierwszym okresie mama tylko z dezaprobatą kręciła głową. Później, gdy zobaczyła, że nasza znajomość przeradza się w regularne koleżeństwo, wpadała w złość:

– Kategorycznie zakazuję ci spotykania się z Natem i jego rodzeństwem. Ta Benia, chyba zupełnie straciła rozum.

I nawet wpadła w szał, gdy dowiedziała się, że w późniejszym okresie odwiedziłem jego rodzinę. Oznajmiła:

– To zupełnie nie dla ciebie towarzystwo. Tyle dzieci i taka bieda, a rodzice – prostacy!

Bałem się, żeby to do Natana nie dotarło. Rodzice jego byli bardzo zacni i pracowici. Dzieci chowały się trochę same, ponieważ rodzice byli zapracowani, dlatego cała piątka, chociaż bardzo porządna i uczciwa, była nieco zaniedbana.

Nat, przyjaciel od pieluch

Z powodu ciągłego marudzenia matki trochę musiałem ograniczyć kontakty z Natem. Dotyczyło to też innych biedniejszych kolegów oraz różnych niestosownych znajomości – jak je określała. Ukrywałem nieco te kontakty, ale w końcu i tak dopiąłem swego.

Zarówno Macek, jak i Morcio mieli znacznie lepszą sytuację. Ciocia Alunia nie ograniczała Mackowi towarzystwa z biedniejszymi kolegami. Sama pochodziła z niezbyt zamożnej, choć dobrze wykształconej, rodziny – a wujek Marek był po prostu normalny. Z kolei Maurycy był niezwykle samodzielny i umiał wymóc na matce to, czego chciał. Wujek Maciej dużo czasu poświęcał pracy, a jego mama, ciocia Sabinka mówiła o Morciu:

– Zupełnie nie mogę go okiełznać! Nie słucha mnie wcale. Tylko ojciec się liczy, ale jego wciąż nie ma w domu.

Na szczęście, w późniejszym czasie włączaliśmy się w ogólnodostępne zajęcia pozaszkolne, np. w domach kultury. Zatem moje towarzystwo wywodziło się z rozmaitych środowisk. Marcel i Maurycy też mieli różnych kolegów, nie tylko tych z naszej prywatnej szkoły. Ojciec uważał, że powinniśmy nawiązać szerokie kontakty a nie być chowani „pod kloszem”. Dlatego miałem mnóstwo kolegów i koleżanek.

Macek i sentymenty

 

Niektóre moje przyjaźnie osłabły, inne przetrwały, zwłaszcza ta z Natanem. Chociaż po tragicznej śmierci mojego kuzyna i przyjaciela, Macka, zamknąłem się w sobie i z nikim nie chciałem się spotykać.

Macek, czyli Pączek, na krótko przed liceum, zginął w wypadku samochodowym wraz z ciocią Alunią.

To był koszmarny okres dla całej naszej rodziny, a przede wszystkim dla wujka Marka. Ja również nie mogłem pogodzić się ze stratą Macka, więc chociaż mama była niepocieszona i dogryzała mi czasem z powodu mojego towarzystwa, już tak bardzo nie oponowała.

Miałem mnóstwo kolegów i przyjaciół z mojej szkoły podstawowej i średniej, chłopców i dziewczyn, ale nie spędzałem z nimi tyle czasu, co oni z sobą. Byłem „obłożony” rozmaitymi zajęciami i zwyczajnie nie miałem wolnego czasu. Drogi nasze się rozchodziły, tak po podstawówce, jak i po liceum. Zazwyczaj miałem dobre relacje z koleżeństwem, ale bywały też pojedyncze przypadki poważniejszych konfliktów. Początkowo rozwiązywane w drodze bójki, z których różnie wychodziłem, później przy pomocy nauczycieli i rodziców. Na brak wrażeń nie narzekałem.

Szkoły dzieci

Już w szkole średniej rodzina Wagnerów wysyłała swoje dzieci okresowo do szkół na Zachodzie. Prawie jeden rok uczyłem się z kuzynem Morciem we francuskim Lycée w Szwajcarii, gdzie tata prowadził interesy i często nas odwiedzał; z tym, że Maurycy był o jedną klasę wyżej. We Francji zrobiłem maturę, ale miałem też polską. Chodziło m.in. o to, żebyśmy poduczyli się języków obcych. Te wyjazdy były kontynuowane później na studiach.

Dom rodzinny

Ojciec chciał, abyśmy my – dzieci – mieszkali razem w domu rodzinnym, tak długo jak to będzie możliwe, nawet z własnymi rodzinami. Dlatego rozbudował dom do gigantycznych rozmiarów; było piętro i zagospodarowane poddasze oraz dwie przybudówki. Obok stał oddzielny budynek dla naszych pracowników, połączony nadziemnym przejściem. (Mieliśmy zakaz używania określenia „służba”, „służący”, jako już nieaktualnego i o negatywnym wydźwięku).

Dom był naprawdę ogromny i imponujący – wytwór architektonicznej wyobraźni ojca. Śmiało mogliśmy się w nim pomieścić. Każdy miał tyle pokoi, ile potrzebował, łazienki, balkon lub taras, zupełnie niekrępujące pomieszczenia, nawet małe kuchenki, ale schodziliśmy na posiłki na dół do jadalnej części olbrzymiego salonu.

Rodzice lubili celebrować wspólne spotkania, których było dużo z różnych okazji. W dodatku walczyli o to, aby jeść wspólne obiady, co się nie bardzo udawało. Jednakże niedzielny obiad był obowiązkowy, a także wszystkie uroczystości rodzinne. Tradycje spędzania jak najwięcej czasu w gronie rodziny zapoczątkowali już moi pradziadkowie (a nawet wcześniej) ze strony Wagnerów i to zaszczepili swoim dzieciom, a oni „ponieśli” to dalej. Co ciekawe nasz dom był miejscem spotkań dla całej rodziny Wagnerów, wujów, ciotek i kuzynów. Również krewni ze strony matki dołączali do nas nie tylko w rodzinne uroczystości. Na niedzielny obiad i popołudnie schodzili się ci wszyscy, którzy akurat mogli.

Macek i sentymenty

Mniej więcej w tym czasie siostra dołączyła do naszego towarzystwa. Na trzecim roku, gdy kończyła licencjat, podjęła też drugie poważniejsze studia, ku uciesze rodziny – finanse i bankowość. Dojrzała na tyle, by dostrzec ulotność i chwiejność zawodu projektanta mody. Myślę też, że nie była zadowolona ze swoich osiągnięć. Zderzyła się z rzeczywistością i zauważyła, że nie jest to takie lukratywne zajęcie, jak sądziła, że prawdziwą karierę robią pojedyncze osoby.

Uczelnie zagraniczne

W trakcie pisania doktoratu na filozofii wyjechałem również na stypendium zagraniczne do Paryża oraz do Londynu. Mieliśmy tam wujka o nazwisku Nikodem Niemiec, którego Anglicy nazywali „Nyk” lub „Nyko” „Nemec” i żartowali (gdy dowiedzieli się, że w ich języku, to German), jak Niemiec może być Polakiem.

Właściwie to był jedynie przyjaciel ojca z okresów studenckich i doktoranckich, a później pracowali tam jako młodzi adiunkci (łącznie z Witkiem Deją) przez kilka lat. Rodziny nasze w tym czasie blisko się przyjaźniły, łącznie z Aliną i Witoldem Dejami. Niebawem tata zrezygnował z pracy na uczelni, a wujek Niko załatwił sobie pracę w London Metropolitan University i wkrótce wyjechał z rodziną na stałe do Wielkiej Brytanii. Był tam zatrudniony zdaje się już od 20 lat, zrobił tytuł profesora, zdobywając niezłą pozycję. Nie ukrywam, że ułatwiał mi niektóre zagraniczne stypendia (poza tym rodzina Wagnerów miała jeszcze inne kontakty).

W London Met (jak nazywaliśmy w skrócie tę uczelnię) zrobiłem roczny kurs MSc z architektury (magistra). Tymczasem czas płynął barwnie i intensywnie. Doszedłem całkiem do siebie przed obroną pracy doktorskiej, tak ocenił to ojciec, który jednak nie zrezygnował z monitorowania mojego zachowania i mojego wnętrza.

Alpina – szalone miasto

Trzeba przyznać, że pan Zenon Kosman zbierał podziękowania za moje przygotowanie taneczne i był wtedy bardzo dumny, a przepowiadał, że to dopiero „przygrywka”. Wiecznie mnie fotografował i kręcił video. Właściwie to mi nie przeszkadzało, bo najpierw nie zdawałam sobie sprawy z tego „uwieczniania”, jak mówił, a później przyzwyczaiłam się.

A występy moje indywidualne oraz w różnych konfiguracjach zespołowych miały coraz większe wzięcie. Pan Kosman miał ciekawe pomysły na występy, często coś zmieniał, urozmaicał, toteż zamówień mieliśmy więcej, niż byliśmy w stanie zrealizować.

Ale wujek Kosman starał się, żebym nie zaniedbała nauki. Dokonywał cudów organizacyjnych i był tytanem pracy. Ja natomiast niekiedy byłam mocno wykończona. Jeśli nie było wyjazdu, ćwiczyłam w domu kultury i w ognisku muzycznym przy domu kultury. Wcześniej, ciocia Luiza uczyła mnie gry na pianinie, ale nie kładła na to nacisku. Mówiła:

– Żeby dobrze grać, trzeba by się bez reszty temu poświęcić – a ja myślałam wtedy, że to znaczy –  trzeba zostać świętą. A to uważałam za nierealne.

Więcej dla zabawy niż na poważnie próbowałam gry na rozmaitych instrumentach. Dodatkowo w szkole śpiewałam w chórze oraz uczestniczyłam w kilku kółkach zainteresowań, zostając po lekcjach w szkole, co bardzo lubiłam. Toteż moje dzieciństwo upłynęło mi na nauce i na ciągłych zajęciach pozaszkolnych. Wolnego czasu w zasadzie nie miałam. To może i dobrze, ponieważ nie miałam zabawek, jak inne dzieci.

Macek i sentymenty

Począwszy od pierwszych lat w liceum wyjeżdżałam ze stałym zespolikiem taneczno – wokalnym do rozmaitych mniejszych i większych miejscowości na występy. Za niektóre otrzymywałyśmy nawet jakieś drobne pieniądze, które zawsze wypłacał nam wujek Kosman.

Aż –  dodarliśmy do wielkiej metropolii.

Na doraźne potrzeby wujek Kosman sklecił naprędce tercet z dwoma jeszcze dziewczynami, które zrezygnowały ze szkoły baletowej i przeniosły się do liceum. Miałyśmy dość interesujący i bardzo bogaty program. A że byłyśmy bardzo młode, niepełnoletnie, to odnosiłyśmy jeszcze większe sukcesy.

Macek i sentymenty

Na szczęście nauka szła mi bardzo dobrze, toteż wyjazdy, głównie w weekendy, nie przeszkodziły mi skończyć liceum i zdać maturę. Moje koleżanki z tercetu, obie blondynki, o równym wzroście były o trzy lata starsze ode mnie. Swego czasu wyniknął problem związany z moim wiekiem – po prostu byłam za młoda i potrzebna była zgoda rodziców. Nie chciałam ich w moje plany wtajemniczać, bo ojciec na pewno by się nie zgodził na występy w jakimś „dorosłym” teatrze. Rodzice wiedzieli o wyjazdach, ale nie o kontrakcie w teatrze. Chociaż to tylko w okresie wakacji. I to tylko na dwa tygodnie w lipcu i dwa tygodnie w sierpniu.

Pan Kosman, dyrektor domu kultury, choreograf i niedoszły reżyser, wpadł zatem na pewien pomysł:

– Wiesz, co wykombinowałem? – nastawiłam uszu – kiedyś znalazłem po jakichś występach legitymację dziewczyny z Kropotowa, zatrzymałem ją, bo myślałem, że się po nią zgłosi, ale minęło już sporo czasu. To ją teraz wykorzystamy. Popatrz…

Była to legitymacja starszej o dwa lata dziewczyny, o podobnym do mnie typie urody, z dłuższymi blond włosami, jak ja.

– A ten Kropotów, to chyba odległy z 50 km, to może było za daleko. Zresztą pewnie nie wiedziała, gdzie ją zgubiła. – Ale czy wujek myśli, że nie będzie z tym problemu?

– Nieee, trochę ciebie przypomina, a kto tam będzie patrzył? Przecież to tylko na wakacje… Ale nie możesz o tym nikomu powiedzieć! To ważne!

– A dziewczyny z tercetu?

– A znają twoje nazwisko?

– No nie, chyba nie…

– Przecież nie zwracają się do ciebie nawet po imieniu, tylko „Zielona”. Teraz będziesz Zuzanna Kędzia – zaśmiałam się.

– To teraz będę Kędzia z Kropotowa…, ale śmiesznie. Powinno być Kędzia z Kłopotowa, to by się zgadzało. Boję się trochę, czy nie wyniknie z tego większy problem? – Wujek zaśmiewał się z tego zestawienia:

– Nie martwmy się na zapas. A potem się zobaczy – pocieszał mnie i zapewne siebie.

I tak udało się pobieżnie zarejestrować nasz zespół w teatrze muzycznym „Modern”, w stolicy – Alpinie.

Podejrzeń nie było, gdyż zdjęcie na legitymacji było fatalne, z którego wyzierała jakaś drobna buzia z blond warkoczykami. Tyle że zmieniło mi się imię i nazwisko, do czego nie mogłam się przyzwyczaić. Ale i tak rozpowszechnił się przydomek „Zielona”, więc jakoś udawało się. Koleżanki z domu kultury nazwały mnie „Zielona”, trochę ze względu na kolor oczu, a trochę dlatego, że byłam – jak mówiły – kompletnie zielona. Miały na myśli moje słabe rozeznanie w kwestiach damsko-męskich, czy raczej dziewczęco-chłopięcych.

Pierwszy pobyt w stolicy

W tym pierwszym okresie zatrudnienia, specjalnie problemów nie było. Był z nami wujek jako nasz opiekun. Artyści, zatrudnieni na stałe, powyjeżdżali na odpoczynek albo gdzieś za granicę do pracy, a tu występowała jakaś zbieranina, chyba z całego kraju. A repertuar był ogromnie urozmaicony. Występy mieliśmy tylko trzy dni w tygodniu, w inne trzy dni – próby.

Pozwiedzaliśmy wiele ciekawych miejsc oraz różne szkoły wyższe, wujek chciał, abym się już przymierzała do studiowania. I chociaż początkowo rozważał moje studia na jakimś kierunku artystycznym, to w końcu porzucił ten zamiar. Twierdził, że tańczę już i tak lepiej niż te po szkole. Jeśli chodzi o wyższą muzyczną, to na kierunek wokalny trzeba mieć ukończoną średnią szkołę muzyczną. A ja miałam certyfikat zawodowy z ogniska muzycznego i solidne przygotowanie wyniesione z domu kultury. Ale to nie był dyplom!

W końcówce naszego zatrudnienia otrzymałyśmy propozycję występów na przyszły rok w wakacje. A ja w przyszłym roku miałam mieć maturę i później egzaminy do jakiejś szkoły wyższej. Występy miały odbywać się po dwa razy w tygodniu i trzy dni prób. Ale już pod koniec tych wakacji chcieli zaprezentować nam nowy program, a w przyszłym roku na miesiąc wcześniej trzeba było przyjechać ćwiczyć ten nowy program. I co ciekawe! Z nowym, tam zatrudnionym profesjonalnym choreografem i jego kilkoma pomocnikami oraz z trenerami muzycznymi. Zrobił się ogromny zamęt.

Macek i sentymenty

Dziewczynom bardzo zależało na tym angażu, bo upatrywały w tym możliwość jakiejś swojej kariery. Naciskały więc wujka, aby zrobił coś, żebym ja mogła uczestniczyć. Jednak to nie było łatwe! Ja miałam jeszcze rok nauki w liceum. Nieustannie toczyliśmy z wujkiem dyskusje, co ze mną? I jakie studia mam wybrać?

Alpina szalone miasto

Alpina – to ogromne miasto, liczące około 3 miliony mieszkańców. Bardzo mi się podobało. Było dużo zielonych miejsc, wszędzie ruch, mnóstwo sklepów, samochodów i takie ładne chodniki… A poruszaliśmy się tylko w jednej ze śródmiejskich dzielnic.

Ten pierwszy wyjazd był dość ciekawy. Był z nami wujek, więc czułam się bezpiecznie. Uprzedził nas, że będziemy narażone na „podrywy”, bo wielu chłopców, mężczyzn będzie poszukiwać przygód. Koleżankom to nie przeszkadzało, ale one były jednak o kilka lat starsze ode mnie. Byliśmy kilka razy w kinie i na lodach w pięknych ogródkach kawiarnianych; odwiedziliśmy też 2 muzea i kilka pomników, a także bardzo ciekawe miejsce – taras widokowy z kręcącymi kawiarenkami i restauracjami. Przyznam, że nawet się trochę bałam.

Po powrocie – nauka, nauka i trochę odwiedziny u cioci, ale też i u rodziców. Mój starszy brat wyjechał już za granicę do pracy i na studia. Ciocia nadal chorowała, a wiosną udała się do swojej rodziny, aby tam się ostatecznie wykurować. I tak już była zwolniona ze szkoły.

Drugi pobyt w Alpinie

Zaraz po maturze, jeszcze przed ogłoszeniem wyników, pojechałam z zespołem do Alpiny przygotowywać program. Wujek już z nami nie pojechał. Miałam oparcie tylko u moich dwóch koleżanek, partnerek z zespołu.

Miałam już zdane egzaminy na prawo. Zupełnie nie wiem, dlaczego właśnie ten kierunek? Może dlatego, że budynki uczelni były położone w pobliżu teatru muzycznego, a wcześniej tata zachęcał mnie do wyboru studiów prawniczych? Sama nie wiem i teraz bardzo tego żałuję.

Wujka nie było ze mną ani mojej ukochanej cioci, a ja byłam jakaś bardzo nieporadna. Wiecznie musiałam opędzać się od natrętów i złośliwych artystek. Im bardziej nasze występy się podobały, tym było gorzej. Dużo uwagi poświęcał mi choreograf i jednocześnie kierownik artystyczny, który jakby się troszkę opiekował mną i całym zespołem. Kilka razy odwiedził nas wujek i zawsze mu nas polecał. Moje koleżanki z zespołu też bardzo mnie wspierały. Po części pewnie dlatego, że ich występy zależały ode mnie. Zarobiłyśmy też niezłe pieniądze.

Niestety ten drugi pobyt bardzo negatywnie odbił się na moim życiu. To wielkie i piękne miasto pokazało mi swoją czarną stronę.

A w środowisku artystycznym – w większości zresztą amatorskim – musiałam poznać pierwsze dotkliwe rozczarowania towarzyskie i wszelkie inne. Mężczyźni, ci młodzi i ci starsi, byli obcesowi i używali dosadnych określeń. Nie obchodziło ich to, że jestem niepełnoletnia. Trzeba dodać, że w teatrze nie było chłopców w naszym wieku, najmłodszy miał 20 lat i był pomocnikiem w pracowni rekwizytów.

Wszyscy proponowali randki, jakieś zabawy. Byli i tacy, którzy obiecywali pomóc w karierze, jeśli będę miła – to wszystko było okropne. Nie rozumiałam wtedy tego tak, jak dziś. Kilka razy znajdowałam się w opałach i wtedy wzywałam Matkę Boską na ratunek. Niekiedy nawet głośno, co zupełnie zbijało z tropu krewkich adoratorów. Łapałam się też za medalik, który dostałam od mamy jeszcze w dzieciństwie. Byłam przekonana, że to pomaga.

Dlatego chciałam uciec od tego wszystkiego jak najdalej. Występy nasze podobały się i całe szczęście, że koleżanki bardzo mnie wspierały. Ale ja jeszcze więcej bałam się mężczyzn. Wzbudzałam wielkie ich pożądanie, czego początkowo nie bardzo rozumiałam. Nasłuchałam się podziwu dla mojej urody, ale to nie wyjaśniało sprawy. Moje koleżanki  były bardzo ładne, ale one nie miały takich problemów, jak ja. Mówiły też:

– Jesteś zdziwiona, że zaczepiają cię wszyscy mężczyźni? A wiesz dlaczego? Bo jesteś memeją, a oni takie lubią – jedna przez drugą skandowały:

– Krucha, powłóczysta, pastelowa, nieśmiała, płochliwa, wstydliwa…

– I w ogóle jesteś gęsią – zakończyły stanowczo.

Macek i sentymenty

Wieczorem długo myślałam o tym, że muszę się zmienić! I co zrobić, żeby nie być gęsią???

Zob. kategorię Blog: 9 Lipca oraz poprzednie wspisy w tej kategorii (od 1 do 8)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *